czwartek, 7 września 2017

6 sierpnia

Zimne już te poranki - pewnie było już Hanki... Moja babcia zawsze powtarzała to przysłowie, a mnie to denerwowało. Nie lubię bowiem nostalgii i genetycznie przekazywanych stereotypów. No ale zimno jest już w Londynie o 4:40 rano, kiedy wychodzę na przystanek.

Ponieważ pracowałem, cała przeprowadzka do magazynu spadła na Marcina. Dodatkowo trzeba było wysłać paczkę do rodziców - oczywiście kurier się spóźnił, a facet od przewozu zjawił się przed czasem. Kot włożył z pomocnikami wszystkie pudła do ciężarówki, zostawił karton dla rodziców na wycieraczce i pojechał zdeponować nasz dobytek.

W firmie miałem oczywiście piekiełko, ale mentalnie już w nim nie uczestniczyłem. Pracując, wisiałem na telefonie, załatwiając sprawy własne. 
Kurier był koło 10:30. Zadzwonił do mnie a ja powiedziałem, żeby zabrał pakunek z wycieraczki sprzed domu. Zabrał - jak się później okazało i ma dostarczyć we wtorek do rodziców. 41 kilo!

W drodze do domu spotkałem się z Kotkiem i poszliśmy do polskiej restauracji: on na schabowego, ja na wątróbkę z cebulką, po której... mógłbym pompować materace tylną częścią ciała! No niestety - polska kuchnia tak na mnie działa. Po obiedzie poszedłem spać, mąż przy okazji też, bo on okazji do snu nie odpuści. 
A potem pojechałem na zakupy, przede wszystkim musiałem nabyć świeże (dosłownie) dolary, o małych nominałach. Nie wolno nam ich nawet zagiąć - no cóż. Takie wymogi...

Przy okazji kupiłem miseczki i talerzyki