niedziela, 30 lipca 2017

29 lipca

Poranek był piękny: ciepły, słoneczny, letni. Wstałem koło 7 rano, umyłem się i wyszedłem na śniadanie. Marcin spał i nie chciałem go budzić, ani mu przeszkadzać. Pomyślałem że do południa powinien mieć czas dla siebie i po prostu wypocząć po ciężkim tygodniu pracy.
Ja z kolei miałem wolną sobotę i nie chciałem siedzieć w domu w ciszy. Poza tym dzień wcześniej, za ostatnie pieniądze które zostały mi w kieszeni po imprezowaniu, kupiłem paczkę żelek i je zjadłem! Powodowany wyrzutami sumienia, postanowiłem pójść na śniadanie daleko od domu. Łącznie pokonałem 14 km i po dwóch godzinach marszu dotarłem na miejsce. W drodze rozmawiałem z rodzicami na skypie, pokazując im miejsca przez które przechodziłem. A potem poszedłem na śniadanie, w zasadzie lunch, oczywiście do mojej firmy, żeby zaoszczędzić.

Zaraz potem zaczęło padać. Niebo zrobiło się szare, a mżawka siąpiła się z nieba, oblepuając wilgocią wszystkich przechodniów. A wczoraj był dzień, gdzie prawie każdy był piechurem. Nie wiedziałem o tym, okazało się jednak, że rowerzyści sterroryzowali Londyn. Transport w obrębie całego centrum został wstrzymany. Nic nie kursowało, a drogi były zablokowane barierkami. Co jakiś czas, najczęściej na skrzyżowaniach ulic stały grupy muzyczne z różnych krajów i darły się na cały głos (trudno bowiem nazwać to śpiewem).
Mój powrót do domu nie był już aż tak słodki. Oczywiście nie miałem parasola.

Marcin siedział w domu ze skwaszoną miną. Zmęczony. Miałem nadzieję spędzić z nim przynajmniej pół dnia, ale widocznie nie miał takiej potrzeby. Trochę mnie to ubodło i byłem w złym humorze do wieczora. Obejrzeliśmy dwa odcinki nowego serialu "A series of unfortunate events" (seria niefortunnych zdarzeń), Ale jak pokochaliśmy książkę i film, odcinkowiec nie przypadł nam do gustu. No i tak zakończył się wieczór. Na koniec powiedziałem Marcinowi co myślę o jego zachowaniu i poszedłem spać.